Tak ładnie padał wczoraj wieczorem śnieg. Ryjek ustawiła w kuchni choinkę, zapaliła lampki, zjadłyśmy po czekoladce. Pan ochroniarz pilnie odśnieżał podwórko. I nagle temperatura się podniosła, śnieg zamienił się w deszcz i jeszcze raz zima odsunęła się na dystans bliżej nieokreślonej liczby dni. Chcę, żeby już tu była i trwała, by móc spokojnie wyczekiwać jej końca. Z tymi atakami i cofnięciami zimy jest jak ze zleceniem, które tygodniami spędza sen z powiek, bo ma się je jeszcze do zrobienia. Wiadomo – kiedyś trzeba będzie usiąść i je zrobić. Ale jest tyle innych spraw, tyle przyjemności, tyle snów. Albo wieje wiatr. Zlecenie psuje humor, wraz z upływem dni (oraz czasu pozostałego do dnia ostatecznego, zwanego potocznie deadline’em) urasta do rangi czegoś niemożliwego do opanowania. Co wieczór jego wspomnienie kłuje i psuje radość zasłużonego odpoczynku. W końcu ta wewnętrzna presja staje się nie do zniesienia i wreszcie nadchodzi ten dzień. Przewracam kartkę w kalendarzu i już na czerwono krzyczy deadline. Z rezygnacją siadam i po pół godzinie mam zlecenie z głowy. Znowu można cieszyć się życiem.
PS. Wczorajsze odkrycie. Już Proust wspomniał o prokrastynacji (Boy tłumaczy w „Uwięzionej”: „…baron de Charlus określał to mianem procrastynacji – dojutrowania”). Jeszcze dwa lata temu znajomy doświadczony tłumacz przekonywał, że słowo to jest ohydną kalką, której nie godzi się używać, a tu proszę – takie długie tradycje. Ale „dojutrowanie” też brzmi zgrabnie. Ja zresztą bardzo lubię jutro, dzięki jego istnieniu życie jest zdecydowanie łatwiejsze.
Skomentuj