Nadmierna bliskość i usilne zaznaczanie dystansu. Szukanie własnego terenu, szukanie własnego ja, przygniecionego dynamiką miejsca i zdarzeń, wtłoczonego w narzucone ramy. Od tylu miesięcy żyję co tydzień zmieniając domy, tak że w tej powtarzalności pakowania i rozpakowania zgubiłam dom jako ideę, jako zewnętrzne miejsce, w którym moje wnętrze odpoczywa i się regeneruje. Teraz musi się regenerować niejako w biegu, w ciągłej zewnętrzności, w ciągłym kontakcie z innym. Po jakimś czasie kontakty zamieniają się w zderzenia i do wyboru jest albo unikać zderzeń (kontaktów) albo ścierać się prawie bezustannie, o byle co, pod byle pretekstem, bo przecież w tym życiu w nieustannym kontakcie z zewnętrznością pojawia się codziennie kilka nowych pretekstów.
Słowa, słowa, słowa. Przez te miesiące mówię chyba więcej niż przez ostatnich kilka lat mojego życia. W obcych językach w dodatku, co wzmaga ten komunikacyjny wysiłek. W końcu następuje przesycenie i niemożność konwersacji z ludźmi, z którymi nic mnie nie łączy. Jeszcze nieźle czuję się w monologach – gdy posadzono mnie przed kamerą i kazano mówić, poszło mi świetnie. Monolog to dobra okazja do zebrania myśli. Jak pisanie. Piszę głównie te szkolne wypracowania, rozprawki na banalne tematy i czuję się z tym bardzo dobrze. Wymyślam czasem niestworzone, prowokujące historie, ale obawiam się, że nikt nie rozpoznaje mojej ironii. I z jednej ironicznej uwagi wyrasta potem kilkugodzinna ciężka rozmowa, powtarzająca się konfrontacja, po której znowu nie wiem, kim jestem i gdzie mogę znaleźć odpowiedź na to pytanie. Więc wracam do poezji. Gdzieś te wszystkie słowa trzeba spożytkować.