W obcej dzielnicy w swoim dawnym mieście. Choć byłam już tu kiedyś, znam tylko drogę w jedną stronę, ku tramwajom. Od świtu nasłuchuję jednostajnego szumu z warszawskich arterii i tych nagle dziwnie brzmiących głosów mówiących po polsku. W nocy zaczęłam czytać „Sonnenberg” Vargi i skończyło się na wodzeniu palcem po telefonie po niegdyś mojej dzielnicy Zugló w Budapeszcie. Mieszkałam tam na Amerikai utca, chodziłam wzdłuż torów tramwajowych do najstarszej linii metra na kontynencie, przy której jesienią sprzedawano pieczone kasztany. Czytając książkę, nie mogłam się powstrzymać przed wymawianiem głośno nazw. Kiràly utca, Blaha Lujza ter, Thökoly ut, Varosliget. Lektury jakoś tak odbijają rzeczywistość, bo ostatnio pomyślałam, że wracam do Warszawy, jakbym wracała do Budapesztu, z lekką ciekawością (odnoszącą się zresztą do innych spraw i rzeczy), z pewnością siebie cechującą tych, co dobrze znają miasto, ale bez poczucia, że wracam do domu. Ten skurcz serca obecnie zarezerwowany jest dla widoku ujścia rzeki Nervión z samolotu zataczającego koło nad Morzem Kantabryjskim (w innych miejscach znanym jako Zatoka Biskajska).
Lektury jakoś tak odbijają rzeczywistość, pomyślałam, gdy samolot zniżał lot nad Zurychem, gdzie czekała mnie niefortunna przesiadka (mój bagaż został w Szwajcarii), a ja podniosłam właśnie wzrok znad „Co ja mam z tym wszystkim wspólnego?” Sachy Batthanyego, mieszkańca Zurychu, który tropi losy swej rodziny sprzed 70 lat i w tym celu jeździ od Budapesztu po Syberię i Buenos Aires. Na mapce, jaką wyświetlano nam na pokładzie, cała ta szeroko pojęta Europa Środkowa i Wschodnia niepokojąco się zlewa, jakby na wschód od Renu brakowało już jakichkolwiek naturalnych granic. Wydaje się, że z Krakowa do Kiszyniowa są tylko dwa kroki, podobnie jak z Belgradu do Monachium.
Sam Zurych widziany z góry jest tak piękny, że aż niemożliwy. Wygląda trochę jak dekoracja, co mnie niepokoi, bo czuję się, jakbym nigdy nie miała oswoić takiego miejsca. Przypominam sobie czytane w czasach studenckich opowiadania Dürrenmatta albo opisywane przez Batthanyego estetyczne boksy dla prostytutek w Zurychu. Brudy tego świata zwykle skrywają się pod gładką estetyką. Nie mogę przestać o tym myśleć, gdy ruchomy chodnik przewozi mnie obok reklam zegarków i biżuterii, stosów kolorowych czekolad i skrzących się w ostrym sztucznym świetle butelek. Nie mogę przestać o tym myśleć, gdy elegancka pracownica linii lotniczych waży walizki podręczne za pomocą precyzyjnej ręcznej wagi, jaką Brat mnie czasem wspiera przed wylotem i wtedy dokonujemy przy okazji dorocznego ważenia kotów. ‚Das ist aber zu schwer”, upiera się, zasłaniając własnym ciałem bramkę prowadzącą do upragnionego samolotu kobiecie w średnim wieku, która przeszła już przecież przez te wszystkie kolejki, kontrole, pozbyła się wszystkiego, co zabronione, pokazała wszystkie dokumenty, zdjęła buty i odzież wierzchnią, być może dała się obmacać, a teraz ma kilo, może dwa więcej w walizce. Co zrobić w obliczu takiej zbrodni? Czy ja ukrywałbym Żydów, pyta w swej książce Batthany (dowiem się o tym już na pokładzie samolotu do Warszawy) i udziela odpowiedzi przeczącej. A ja nagle wiem, z czym kojarzy mi się lotniskowa kontrola bezpieczeństwa, to całe wybebeszanie bagaży, odbieranie rzeczy ostrych i płynnych, zdejmowanie butów, surowe spojrzenia strażników, zagubione staruszki, płaczące dzieci.
Dotarłam do Warszawy, by stwierdzić, że cały mój dobytek mieści się w torbie na ramieniu: dokumenty, pieniądze, elektronika, chusteczki i paczka z dwoma kawałkami keksu. Na szczęście zjawił się Pio i mój pobyt mogłam zacząć od wizyty w Galerii Mokotów. W domu Ryjka (chwilowo bez Ryjka, który zdobywa jakieś szczyty w Ladakhu) podlałam kwiaty i wyszukałam sobie za dużą piżamę. Na stole obok listu, kluczy i obiecanej drobnej gotówki znalazłam stosik kart zniżkowych do różnych przybytków i rozczuliła mnie karta kina Wisła, którą przed laty kupiłyśmy na spółkę. Tak jak rozczulił mnie opis dzielnicy Zugló u Vargi. Może nie wracam do domu, ale lubię wracać.
Read Full Post »