Feeds:
Wpisy
Komentarze

Archive for Luty 2017

A za oknem nagle robi się 20 stopni i czuć pierwszy raz wiosenne powietrze. Nagła chęć na podróżowanie, na zmianę trybu życia. Kończę powoli czytać „Patrię” Aramburu i chyba nie chcę jej kończyć, bo za każdym razem mniej stron i mniej rozdziałów, z niepokojem odmierzam tę drobną część 640 stron, która mi została do końca. Nie może być zakończenia, bo po prostu go nie ma, opisywany proces nadal trwa – to chyba najlepsza rekomendacja dla książki dotyczącej teraźniejszości. Aktualnej aż do bólu, tak wiele wnoszącej w poznanie tych realiów. W dzień miłości było spotkanie na temat literatury i tłumaczenia. Publiczność w wielkiej sali z figurką Unamuno spoglądającego w stronę sceny z  balkonu przetrzebiona niczym w czasie jakiejś epidemii. Śmiałam się następnego dnia, gdy czytałam relację ze spotkania w gazecie, bo widziałam jak jej autor wychodzi przed czasem. Ja zostałam i po zakończeniu w nagrodę poszłam na piwo z dyskutantami, a potem jadłam niedobrego gofra z czekoladą na Arenalu, którego ławki wypełnione były całującymi się parami. Pierwsza ciepła noc tej przedwiosny.

Read Full Post »

W zeszłym tygodniu zadzwonił do mnie nestor literatury baskijskiej z prośbą o konsultację. Poznaliśmy się w grudniu z okazji wokółtłumaczeniowego spotkania. Powiedział do mnie wtedy: „Jeśli mnie gdzieś spotkasz, podejdź i się przywitaj, bo wiesz, ja jestem zwykle trochę zamotany, poza tym cierpię na krótkowzroczność i czasami nie zauważam ludzi”. Bardzo miły starszy pan w kolorowym swetrze, niezwykle otwarty i sympatyczny. Przeciwieństwo różnorakich nestorów literatury polskiej, z którymi się zetknęłam – zwykle niedostępnych, ironicznych, o zmarszczonej bujnej brwi, otoczonych nadopiekuńczymi towarzyszkami (nigdy nie zapomnę, jak jedna z nich przedstawiła mi się po prostu „Rymkiewiczowa”, bez imienia, i odniosłam wrażenie, że całe jej jestestwo zawarte jest w tych trzech literkach dodanych do nazwiska sławnego męża). No więc zadzwonił do mnie nestor literatury baskijskiej z prośbą o konsultację i gdy wysłałam mu wyniki mojej małej kwerendy z dwoma czy trzema zdaniami własnej interpretacji, wraz z serdecznymi podziękowaniami przesłał mi tekst, w którym mnie cytuje! Takie drobne radości.

Po tym bardzo osobistym kontakcie ze światem literackim włączył mi się znowu tryb przemyśleniowy i głównym tematem stały się kontakty międzyludzkie, a szczególnie przyjaźń. A szczególnie mniej lub bardziej burzliwe końce różnych przyjaźni. Nagle odgrzebuję z pamięci drobne z pozoru wydarzenia, po których już nie było tak jak wcześniej. Czasami to mnie się zapierano, czasami to ja się zapierałam. Jak mocne zawiązują się więzy, gdy zwykłym ludzkim odruchem wspierasz kogoś w bardzo trudnym momencie życia. I potem następuje kilka lat prawie nierozłączności. Gdzieś w sieci mignął mi nagłówek tekstu, że miłość jest przereklamowana, że istotą życia społecznego jest przyjaźń. Może dlatego, że to w przyjaźni dzielimy się wszystkim, co ważne i wysłuchujemy wszystkiego. W miłości niekoniecznie. Przyjaciół nie chcemy zmieniać, akceptujemy ich takich, jakimi są. Do przyjaciół zawsze wrócimy, nawet jeśli losy nas rozdzieliły na jakiś czas. W przyjaźni nie ma tajemnic, bo to co nie jest wypowiadane, nie ma w danej chwili relewancji, w miłości za to liczy się przede wszystkim całkowite odsłonięcie. W przyjaźni nie ma zawłaszczania. Troska wynikająca z przyjaźni jest bardziej autentyczna i ciąży mniej. A to wszystko napłynęło mi do głowy, bo moja przyjaciółka z samego rana wysłała mi krótką wiadomość: „Brieffreundin – Niemcy wszystko już nazwali”. Niezmierzone pokłady nienachalnego ciepła w lutowy poranek.

Read Full Post »

Dzieci

Wprawdzie o „post-prawdzie” zaczęto mówić głośniej dopiero w ostatnich miesiącach, ale ja już od lat obserwuję jej triumfalny pochód przez środki masowego przekazu i ludzkie umysły. W świecie, w którym króluje post-prawda, nie ma miejsca na zastanowienie, są tylko reakcje, emocje, klikalność i nagle okazuje się, że coś dzieje się od dzisiaj, od zeszłego tygodnia i jest sprawą niecierpiącą zwłoki. Banieczki w mediach społecznościowych poszerzają się i mielimy sobie jakiś temat, że o mój boże, jak tak można i że teraz już naprawdę trzeba coś zrobić.

Donald Trump zamknął granice dla obywateli kilku krajów. Nosz to skandal. Stany Zjednoczone Ameryki Północnej od zawsze prowadzą politykę na wpół przymkniętych granic. Wiza turystyczna dla Polaków kosztuje coś około 500 złotych (dane sprzed kilku lat, może podnieśli), trzeba się umawiać z konsulem, dzwoniąc pod numer 0700…, a i tak nie gwarantuje ona wstępu na terytorium USA. Na amerykańskim lotnisku mają prawo cię przesłuchać, rozebrać, prześwietlić, przegrzebać twoje rzeczy, przeczytać twoje maile i jeśli im się nie spodoba to, co zobaczą, nie pójdziesz dalej, wracasz najbliższym samolotem do domu, nie masz szansy poinformować nawet tych, którzy na ciebie czekają na lotnisku.

Donald Trump trąbi (trumpi) o konieczności zbudowania muru na granicy z Meksykiem i cały świat skwierczy jak na patelni, że jak to możliwe, co to będzie… Jakby dotąd nie było tam żadnych ograniczeń niczym na jakiejś wewnętrznej granicy UE, dajmy na to między Francją a Hiszpanią, gdzie na niektórych drogach nie stoją już nawet tablice z nazwą państwa. Jakby nie było zasieków, patroli, strzelania, by zabić. Z Berlina nawet napisali do Trumpa, żeby się opamiętał, bo oni dobrze wiedzą, co znaczy żyć w cieniu muru. Mam nadzieję, że regularnie wysyłają takie listy do Izraela, gdzie budowa murów trwa w najlepsze, a przy tamtejszych kontrolach arabskiej ludności kontrole na Checkpoint Charlie to szczyt uprzejmości i dobrego wychowania.

O lamencie polskim, że PiS nie rządzi demokratycznie, po cichu wprowadza swoje zasady gry i w ogóle nie konsultuje się z obywatelami nie mam nawet ochoty już się rozpisywać, bo wszystkie rządy to robiły. Leszek Miller i Aleksander Kwaśniewski ochoczo dozwolili na torturowanie więźniów amerykańskiej armii i CIA na naszej tak zawsze spragnionej wolności ziemi. Wszystkie bez wyjątku rządy wprowadzały swoje zasady gry i unikały konsultacji z obywatelami, tyle że większość z nich umiała sobie zaskarbić łaski środków masowego przekazu i wykupić usługi specjalistów od PR, tak że bez mrugnięcia okiem wierzyliśmy, że nasze składki emerytalne muszą trafić w ręce OFE, nauczycieli trzeba zwolnić, a szpitale zamykać. Dzisiaj jest Misiewicz, wczoraj była Maja Rostowska, a wcześniej mnóstwo takich, o których już nie pamiętamy.

Smog wisiał nad naszymi miastami od zawsze i wiadomo było, że zabudowywanie terenów zielonych i brak polityki transportowej ograniczającej ruch samochodowy w mieście doprowadzi do zaostrzenia sytuacji. Redaktorzy oburzą się na skandaliczną wypowiedź ministra zdrowia (smog według niego to wydumany problem), a potem wsiądą w swoje samochody i pojadą na swoje zamknięte osiedla na obrzeżach miasta, starając się jak najsprawniej ominąć korki stworzone przez tysiące im podobnych „zatroskanych obywateli”. Maseczki smogowe jako dodatek do gazety na pewno sprzedadzą się świetnie, gdy podkręci się trochę atmosferę.

No i są jeszcze syryjskie dzieci. Dziesięcioro dzieci, które chciałby przyjąć Sopot, ale zamknięty w okowach swoich machinacji rząd na to nie zezwala. No bo jak dziesięcioro dzieci pojedzie do Sopotu, to może zaraz jakieś dwie, trzy rodziny trafią do Krakowa, a kolejny tuzin sierot do Słupska. Nie można pozwolić na żaden ludzki odruch, bo ludzkie odruchy potrafią zburzyć polityczne scenariusze. Więc znowu granie na emocjach, terroryzm, przywoływanie szwedzkich problemów z imigrantami, „nasze podatki”, „biedne polskie dzieci”. No i milczenie hierarchów w złotych karocach. Pożytecznych idiotów nie brakuje po każdej stronie politycznego sporu. Podobnie zresztą jest i w Hiszpanii, gdzie rząd centralny nie robi nic w sprawie przyjmowania uchodźców poza blokowaniem lokalnych inicjatyw. Sprawa dwójki aktywistów, którzy chcieli przywieźć z obozów greckich kilka osób, by zaczęły w Kraju Basków nowe życie, odbiła się głośnym echem, pokazując, że inicjatywy obywatelskie coraz bardziej tracą rację bytu w świecie, w którym rządzą nie do końca jasne racje stanu, bezpieczeństwa narodowego i politycznych zobowiązań na najwyższym szczeblu.

Jest wojna, jest śmierć i kalectwo. Są traumy, brud, głód i smród. W XXI wieku nie wzruszają nas obrazki cierpiących dzieci, może mamy już tego przesyt. Nie odrobiliśmy lekcji. Kilkadziesiąt lat temu, w latach trzydziestych XX wieku, gdy w Europie szalały nacjonalizmy i kryzys, tysiące dzieci uniknęło tego, co dziś w dobie Facebooka i Twittera spotyka dzieci w Syrii, Afganistanie i podobnych miejscach. Patrzę na półkę z książkami, „Mussche” Kirmena Uribe to opowieść o baskijskich dzieciach wywiezionych w czasie wojny domowej w Hiszpanii statkami do Belgii, gdzie przyjmowali ich prości ludzie. Ludzki odruch przyzwoitości. Eva Menasse opisuje w „Vienna” losy żydowskich chłopców, którzy jeszcze przed Anschlussem zostali wywiezieni do Anglii w ramach transportów humanitarnych. Trafiali przeważnie do tamtejszych rodzin, przeżyli, uczyli się i pracowali, wrócili po wojnie do domu. No i jeszcze „Lew, czarownica i stara szafa” C. S. Lewisa i ewakuacja londyńskich dzieci na wieś podczas bombardowań. Wydawałoby się, że ten najbardziej powszechny odruch – ratowanie dzieci – jest czymś wbitym głęboko nie tylko w kulturę, ale także w ludzki genotyp. Tyle że w czasach post-prawdy nic już nie jest pewne. A ludzkość coraz bardziej wydaje się zbędna na tej planecie.

Read Full Post »