Początek szkolnych wakacji zastał mnie w podróży powrotnej z Pragi do Warszawy (bez przekraczania Wisły). Przez trzy dni przeszłam piechotą coś koło 70-80 kilometrów. Obowiązkowa wizyta w obowiązkowych turystycznie miejscach, a potem zataczanie coraz szerszych kręgów – od Letnej przez Żiżkov po Vinohrady, od Visehradu przez Smichov na Petrzin. I dużo dużo krążenia po ulicach i uliczkach. Zawsze odkrywam tam coś nowego i zawsze wyjeżdżam, trzymając sobie coś na przyszły raz. Na przykład wystawę sztuki średniowiecznej w klasztorze Św. Agnieszki (aperitif w postaci odbudowanych XIII-wiecznych sal klasztornych). Albo południową część Smichova. Być może nawet kiedyś przejdę całą ścieżkę josefowskich synagog (ale napewno poza sezonem). Mam też kilka obserwacji na temat zwiedzania. Nie kręcą mnie już tak kościoły i mediewistyczna otoczka (poczułam to już dwa miesiące temu w Hiszpanii). A zainteresowanie śladami historii zastąpione zostało zainteresowaniem dzisiejszą mentalnością, dzisiejszymi warunkami, dzisiejszym życiem ludzi w obcych miejscach. Ku własnemu zdziwieniu przekonałam się, że interesują mnie interakcje z ludźmi. Takie zwykłe, jak obejrzenie dogrywki półfinału z przypadkowymi Czechami w mocno średnim wieku, którzy bardzo chwalili organizację i atmosferę Euro we Wrocławiu, gdzie byli na meczu Czechy-Rosja i ze względu na te miłe wspomnienia bardzo chcieli nam postawić piwo. Nawiasem mówiąc, piwo lane w Czechach na początku lata ma niesamowity smak. A dorzucając jeszcze jedną dygresję, to cudowne trafić do kraju, gdzie można napić się wyśmienitego piwa w knajpie za cenę niższą niż cena litra benzyny na tamtejszych stacjach (wstydź się, warszawska gastronomio, swych wywindowanych cen!).
Chce mi się pojechać gdzieś w fajne miejsce, na parę tygodni albo nawet miesięcy, pobyć, porobić coś sensownego z ciekawymi ludźmi i zażyć trochę innego życia.
W podróży czytałam „Koniec świata, jaki znamy” Clausa Leggewie i Haralda Welzera. I niespodziewanie ta książka otworzyła mi oczy na różne aspekty egzystencji w dzisiejszym świecie, których do tej pory nie doceniałam lub nie byłam świadoma. Podróże. Jeśli ziszczą się prognozy zmiany trybu globalnego życia, jakie przedstawiają autorzy, skończy się świat masowych podróży, kilkudniowych konferencji i kongresów w odległych punktach świata (absurd w dobie wideokonferencji) czy hobbystycznego odwiedzania w trakcie wolnego weekendu kolejnych punktów na mapie „50 miejsc, w których koniecznie musisz spędzić noc, plus zobaczyć trzy podstawowe atrakcje turystyczne”. To znaczy, że być może nigdy nie pojadę do Ameryki Południowej, lub nie będę miała okazji zdobyć zaproszenia na kongres tłumaczy do Paryża. Ale ma to też swoją dobrą stronę. Wyobraziłam sobie Pragę bez stad turystów prowadzonych przez przewodnika/przewodniczkę z podniesioną wysoko parasolką. Bez dzieci Ameryki z książkami „Europe. A concise guide”. A wniosek z książki jest jeden: świat się zmienia szybko i dogłębnie, ale niedostrzegalnie, tak że nawet nie zauważymy, kiedy obudzimy się w zupełnie innym świecie. Nie będzie żadnego spektakularnego upadku, po prostu jednego dnia wstaniemy i wszystko będzie już inne, przekształcone. Wspomnimy taki sam poranek sprzed 3 lub 5 lat i uświadomimy sobie zmianę. Moje czekanie na rewolucję jest więc jałowe. Ona dzieje się codziennie. Codziennie mały kamyczek odpada od zbocza. Zobaczę to dopiero, gdy zniknie spora część tej góry.
Tytuł tej notki jest mylący. Wyjazd do Pragi to było takie małe interludium. Lipiec zapowiada się bardzo intensywnie pod względem pracowym.