Wrócił klub czytelniczy, ale druga sesja została niespodziewanie odwołana z niewyjaśnionych uczestniczkom przyczyn. Pierwsze spotkanie było trochę dziwne. Zamiast w tradycyjnym kręgu, siedziałyśmy jak w tramwaju, a nawet w trzech równoległych tramwajach, tyle że w przepisowej odległości 1,5 metra od siebie. Prowadząca zasiadła zaś za pulpitem i nie udawało jej się rozwiązać problemu okularów – po chwili patrzenia przez nie na dalsze rzędy, przestawała widzieć cokolwiek z powodu odmaseczkowego parowania. Gdy je zdejmowała widziała tylko pierwsze trzy osoby. Ale nikomu z nas nie było łatwo, co odczuwało się też w dość skąpej dyskusji.
Problematyka pisania i czytania w czasie pandemii. W gruncie rzeczy, ile można czytać, czasami trzeba przeżyć też coś innego, coś własnego – podróż, spotkanie z ogromną grupą przyjaciół, szaloną noc w knajpach, spontaniczny spacer o północy, gdy zaczyna się wiosna i wieje wiatr z południa. Pandemia odarła nas ze wszystkich tych rzeczy oraz ze spontaniczności. Zanim zrobisz coś niecodziennego, musisz sprawdzić, czy jest to w ogóle dozwolone i pod jakimi warunkami. Stoisz sztywno w tym zdystansowanym kręgu, oddychasz ciężko i z poczuciem winy, że maseczkę nosisz już drugi dzień, patrzysz na zegarek, czy wyrobisz się ze wszystkim przed godziną policyjną. I co JEŚLI NIE? (600 euro kary).
Trudno jest pisać. Słowa są jakieś takie gumiaste, nie układają się. Jak klocki Lego, którym brakuje połowy elementów. Może rok w ciągłej gotowości, czujności i skupieniu powoduje, że kreatywność spada? Jak dziwić się światu, gdy wszystko jest dziwne? Jak podziwiać drobne wykwity codzienności, gdy przytłacza nas ona swoją masą? A idee tylko bolą ostatnio, trwa nieustanna walka o prawa kobiet (w Polsce), demokrację (w USA i nie tylko), wolność (W Hiszpanii), życie wreszcie (wszędzie). Czuję się wezwana do składania świadectwa, ale tak naprawdę nie wiem, o czym miałabym świadczyć. A w ogólnym rozrachunku tworzysz coś, budujesz, zakładasz rodzinę, piszesz, bo liczysz, że coś po tobie zostanie.
Ale potem nadchodzi iberyjska wiosna. Można iść w słońcu i wzdłuż morza, bo pozwolono odwiedzać sąsiednie miasteczka w celach socjoekonomicznych (cokolwiek to znaczy, dla mnie spacer z przyjaciółką do Starego Portu w Algorcie). Ponad linią maseczki wyskoczyły mi pierwsze tegoroczne piegi. Zwołuję zlot czarownic – reaktywacja po pięciu latach – i znowu chce mi się pisać do wydawców w sprawie świetnych autorek i autorów, także tych tworzących w języku, w którym często powtarza się literka x i dlatego tekst w nim wygląda jak mapa wyspy skarbów (licencja Elizabeth Macklin). Zapisuję się na jakieś egzaminy i cierpliwie przerzucam ćwiczenia. No i są jeszcze mecze – już dawno futbol nie dawał mi tyle radości. Za mną przedostatni odcinek niezbyt mądrego, ale okropnie wciągającego serialu, co za ulga. Zostałam też właścicielką mojego pierwszego na obczyźnie regału Billy.