Jeszcze rano słońce od morza. Zanurzyłam w Bałtyku prawą stopę. Ale nie powstrzymało to opadów śniegu w ten weekend. Chodziłam, patrzyłam, siedziałam, rozmawiałam, oddychałam, wysypiałam się. Nieinwazyjne ciepło międzyludzkie. Nienachalne piękno krajobrazu. Niewymuszona awangarda knajp i kawiarni.
Tak dobrze się czułam, rozluźniona, znowu spontaniczna. Spontanicznie kupiłam śmieszne lakierkowe balerinki na gdańskiej starówce. Zapomniałam pudełka na szkła kontaktowe i nocą trzymałam je w kieliszkach. Nagle takie drobiazgi przestały urastać do rangi psującej wszystko tragedii. Nagle wszystko, co zajmowało mi myśli i czas, skurczyło się i straciło swój ciężar. Mogły sobie przychodzić maile i smsy, starając się, jak zwykle, wymuszać na mnie natychmiastowe reakcje i ogólne podniecenie. Nad morzem to nie działa. Coś mnie tam chroni przed zbyt gwałtownymi poruszeniami – nawet chodzę dostojniej, głowę trzymam jakby wyżej, mimo ostrego wiatru od morza.
Skomentuj