Dostałam od przyjaciółki koszulkę z napisem „Moja babcia była sufrażystką, ja jestem feministką”. G. żartobliwie skrytykował moją chęć założenia jej na dzisiejsze wyjście na kebab: „Do gniazda islamu z takim hasłem?” Odparłam butnie, że jestem u siebie. Pośmieliśmy się. Potem przeczytałam o protestach przeciw planowanej budowie meczetu na Ochocie. To „jestem u siebie” stanęło mi w gardle.
Jak pogodzić pewne idee? Choćby feminizm z otwartością na kulturę muzułmańską? Wszędzie widzę aporie. W „Wysokich Obcasach” z 20 marca ukazało się sprostowanie pani Zofii Milskiej-Wrzosińskiej. Zaprotestowała ona przeciwko określeniu jej jako „psycholożki” i „psychoterapeutki” w podpisie pod własnym artykułem w jednym z poprzednich numerów pisma. Ona jest „psychologiem” i „psychoterapeutą”. Nęka mnie wizja, że w feministycznej walce o parytety wygranymi będą różne panie Milskie-Wrzosińskie, Nelly Rokity i Hanny Wujkowskie, a na dole zostanie tak samo. Niedoceniana, kiepsko opłacana praca u podstaw, ubogie pielęgniarki i nauczycielki, trudno dostepne żłobki i przedszkola. Za to program pani JolantyKwaśniewskiej z kobiecej telewizji przeniesie się do głównej i będzie równościowo. Aporie. Cichy bunt, na który już sama czasem nie zwracam uwagi.
Kiedy ktoś próbuje myśleć za mnie i poprzez środki masowego przekazu natchnąć mnie jedynymi słusznymi odczuciami i przekonaniami, staram się widzieć cały mechanizm – zamykanie i hermetyzowanie „nas”, znajdowanie wspólnego wroga, syndrom oblężonej twierdzy, ciągłe werbalne mobilizowanie do walki. Analogicznie do tylu historycznych przykładów (dla mnie na świeżo Trzecia Rzesza poprzez „Dziennik” Klemperera). Być może dzięki tej umiejętności nie potrafię włączyć się stuprocentowo w działania żadnej inicjatywy społecznej. Przestałam podpisywać ideologiczne listy poparcia i protestu (chyba że chodzi o coś w stylu ratowania kina Iluzjon). Nie chodzę na demonstracje. Nie przynależę, chociaż czasami nawet bym chciała. Uprawiam głównie własny ogródek, mimo iż wcale się tym nie chlubię. Być może chciałabym inaczej, ale nie potrafię. Aporie. Nic nie jest dla mnie oczywiste.
może to dlatego, że rzeczywiście nic nie jest oczywiste. ale to tylko luźna teza.;)
niby tak, ale łatwiej żyć, gdy przynajmniej część rzeczywistości jest oczywista. też bardzo luźna teza:)
Ingrid,
Zdaje się, że z jednej strony aporie są jakby Twoim światopoglądowym credo, a z drugiej jednak tęskonisz do „jednomyślności” (być u siebie, podczas gdy inni czynią to nie u siebie). A przy tym kultura „taksamości” doprowadza Ci do „splendid isolation”… To jak to jest?
Wybacz prowokację… ;)
Alu, sama chciałabym wiedzieć, jak to jest:) Z jednej strony, owszem, tęsknię do znanego schematu, który mogłabym realizować i się mu poświecać. ale jak tylko ktoś daje mi taką możliwość (niech to bedzie organizacja o szlachetnym celu, partia polityczna, grupa towarzyska) zaraz czuję sie tam nie na miejscu i szukam przysłowiowych dziur. oczywiście łatwo je znaleźć, bo są praktycznie wszędzie:)
a demonstracji nie lubię od czasu jednej warszawskiej z pomarańczowej rewolucji. szłam z pomarańczowym tłumem przez całe miasto przejęta walką o prawo i demokrację, a na koniec pod ukraińską ambasadą zobaczyłam jak Jan Rokita i Jarosław Kaczyński skandując „precz z komuną” próbowali ten tłum wrobić w swoje polityczne zagrywki. od tamtej pory mam uraz do stadnych gestów nawet w najbardziej ważnej dla mnie sprawie. mam wrażenie, że tak mnie wychowano – świat musi być uporządkowany, ja muszę być uporządkowana. to jest mój podświadomy cel – żeby wszystko było samo przez się zrozumiałe i oczywiste. ale jednoczesnie buntuję się przeciwko takiemu stanowi rzeczy, bo jest mi w gruncie rzeczy obcy, choć siedzi bardzo głeboko. stąd aporie. przepracowuje to teraz dość solidnie, więc może kiedyś dojdę do jakiejś konkluzji.
pozdrawiam serdecznie
Dzięki za chwile na odpowiedź. :)
Wiesz, rozumiem. I nie rozumiem. ;) „Splendid isolation” ma tę wadę – przy całym moim zrozumieniu dla obrzydzenia hurra-słomianym-zapałem w ruchu społecznym – ma tę wadę zatem, że odechciewa się wszystkiego. Każdego zaangażowania. I myślę, że może to właśnie nasi zaprzyjaźnieni blogerzy mają na myśli, kiedy piszą o „robieniu swego” i „pracy u podstaw”. I myślę, że to pułapka. Taka, myślę, nasza kulturowa, swojska pułapka. (Czytam teraz dużo pozytywistów, więc jestem na bierząco, nawet z „Siłaczką” – okrutna nowela). Pułapka, bo „robić swoje” powinniśmy chyba bez szczególnej potrzeby, bez ideologii i bez jakiejś szczególnej gratyfikacji. Pułapka, bo jednak bez próby robienia czegoś razem – jakkolwiek zniechęcające i jak piszesz demoralizujące to bywa – bez tych prób nie nauczymy się … wspólnotowości? Nie chodzi mi tu o komunalizm, ale o mieszkanie w przyzwoicie dalekiej odległości od siebie, a jednak razem. Taka utopia. ;) Wybacz ględzenie. I wszystkiego najlepszego z okazji Świąt! :)
zgadzam się z tym, co piszesz Alu. bo mi właściwie brakuje tej wspólnotowości. angażowałam się w różne rzeczy, ale one się szybko wyczerpywały. być może nie znalazłam odpowiadającej mi formuły, bo… sama jej nie stworzyłam:) coraz wyraźniej widzę własne ograniczenia, które mnie powstrzymują przed jakąkolwiek działalnością, z którą bym się identyfikowała. ale pracuję nad tym. to są głębokie psychologiczne nawyki do wykorzenienia lub choćby przekierowania na dobre. ale chcę…
„robienie swojego” mi jednak nie wystarcza. mam to we krwi – chęć działania dla idei. tylko jeszcze nie mam kierunku i może za bardzo dałam się zwątpieniu. no i czasy mamy dość trudne dla wspólnotowości i robienia czegoś nie dla własnej indywidualnej korzyści.
wszystkiego najlepszego na Święta!